środa, 18 sierpnia 2010

Radogost - Mara

Yo yo!
Dawno mnie nie było toteż napiszę coś ciekawego. Mam natchnienie, więc trochę uszczknę weny twórczej którą (mam nadzieję) w całości wykorzystam na Szarego. Obecnie wena idzie na opierdalanie się... cóż....

Moja wia 18-stkowa wyszła ładnie. Kupa rodziny, kupa kasy, którą miałam okazję wydać dzisiaj. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam taka zadowolona. O.. Chyba z pisania Prologu. No nic. Pieniążki poszły na słuchawki Phillipsa, grę która nie chodzi na tym... laptopie (w rzeczywistości podrasowana maszyna do pisania) oraz na książkę, która intrygowała mnie od dawna. Właśnie leży przede mną "Kłopoty w Hamdirholm" Wojtka Świdzidzińskiego, a nuta Radogosta zaostrza apetyt.
Co do płyty Radogosta, to nie wiedziałam że ją kiedykolwiek ujrzę. Miał być to prezent od brata, ale jako że chłopaki coś kręcili nosem,  to myśleliśmy że 3 dychy poszły na marne. A tu proszę. Brat przyjeżdża i wręcza mi płytkę. Byłam mile zaskoczona.

Siedzę teraz w Niemczu. Zmiana dobrze mi robi. Mam rowerek, iTrasha i działające słuchawki.Kot wyleguje się na pouchach, laptop doprowadza mnie do szału, a rodzinki baunsują w najlepsze. No i leci grand prix siatkarek ^^ Nie w tym momencie. W tym momencie Polacy przegrywają seta z Brazylią :P Dadzą radę. 2 udało im się wygrać.

O tak. Kochana fantastyka. Fantastyka, której me oczęta nie oglądały od pół roku. Być może 337 stronicowa książka wprawi mnie w odpowiedni nastrój :)

A we wtorek lody i partyjka Ryzyka. Ale nie we 3 tylko w 6. Będzie rudniej i zabawniej. Rozgrywka będzie się toczyła w nieskończoność.

31 egzamin z prawa jazdy. Chyba czas zainteresować się testami. Głupio skończyć na samej teorii


Kocham nutę Kontrusta. I ich teksty. no po prostu... Jazda rowerkiem i "On the Run" w uszach to jest to :)

Greetings

sobota, 7 sierpnia 2010

Żegnaj Mozillo.

Dzisiaj odpalam sobie spokojnie kompa. I krzyczy mi gadu, że nowa wersja i w ogóle jaka zajebista, że mam ściągać itpe, itde. No więc... trochę znudzona kliknęłam magiczny przycisk "aktualizuj" i czekałam aż program zrobi swoje. Nowe gg już na moim kompie. Jeje. Jest jeszcze bardziej kolorowe i beznadziejne niż wcześniejsza wersja. No ale trudno. Niech sobie ono żyje. Utrudnia mi trochę życie, no ale można to przyrównać do jakiejś mikroskopijnej bakterii, która próbuje się przebić przez moją skórę.

Następnie postanowiłam się zrelaksować i kliknęłam na pomarańczowo - niebieską ikonkę firefoxa. Już widać, jak szykuje się do startu. Komputor zaburczał agresywnie, napięły się wszelkie kable w jego wnętrzu. Wiatraczek zdawał się szybciej obracać. Już widać było klepsydrę przy kursorze. Już byłam tak blisko. Tak blisko od tej wspaniałej chwili otwarcia witryny na stronie startowej Google. Już już... Dzieliły mnie tylko sekundy od nałogowego rozkoszowania się internetem. I gdy wszyscy (ja i komputor) byliśmy tak blisko, wręcz muskaliśmy palcami otwierającą się stronę witryny.... Klepsydra zniknęła. Pozostał sam kursor. Osamotniony. Maszyneria zwolniła tempa, a ja siedziałam na krześle lekko oszołomiona, powtórzyłam całą operację. Komputer zasapał, lecz jakby skumulował w sobie energię prądu i ponownie przystąpił do działania. Klepsydra ponownie zniknęła ukazując piękno mojej tapety. Nic się nie stało. I wtedy coś do mnie dotarło. Zastanawiałam się, co zrobiłam źle? Coż takiego uczyniłam? Może mój kochany firefox, po prostu nie lubi się z gadu gadu? Jakieś ciepełko napłynęło mi do serca, więc najechałam kursorem na uśmiechające się ironicznie słoneczko i kliknęłam "Zamknij". Następnie nabrałam tchu i znów kliknęłam na lisa. Niestety. Klepsydra jak na złość zniknęła.
Jako że pomimo niedoskonałości Firefoxa, bardzo go lubiłam, postanowiłam zrobić wszystko co w mojej mocy, aby zadziałał. Resetowałam kompa, który resetowania najwyraźniej nie lubi, bo momentami jakby stawał w miejscu i cała maszyneria zastygała pozostawiając na ekranie właśnie samą klepsydrę.
No nic. Bawiłam się w reinstalację Mozilli oraz gadu, jednak i to nie przyniosło skutku.

Mój nałóg internetowy najwyraźniej sięgnął szczytu, gdyż bez kochanej przeglądarki poczułam się jakoś dziwnie obco w tym cyber świecie. I teraz... dziwnie się czuję. Jednak wiem, że obcość minie i w końcu przekonam się do nowej, bardzo przyjaznej przeglądarki.
Nowej, a starej. Ikonka widniała na pulpicie od zawsze, a jednak jej nie widziałam. Miałam firefoxa, który dumnie prowadził mnie po cyberświecie. Moje kochane lisiątko odeszło z niewiadomych przyczyn, więc musiałam skupić się na czymś innym.
I nie mówię tu o Internet Explorer, żeby była jasność. To nie ta przeglądarka.

Zapewne się drogi czytelniku domyślasz o jaką przeglądarkę mi chodzi. Tak. Dobrze myślisz Google Chrome.

Początki były dosyć oporne, jednak Chrome uśpił moje lęki. Wiele rzeczy jest podobnych jak w mozilli. Zresztą bez przesady. Przeglądarka internetowa chyba nie potrzebuje jakiejś super technologii. Wybrałam motyw do przeglądarki i choć pożegnałam się z kotem z Cheshire, to jednak z nowym motywem mi dobrze. Biel Googlowej wyszukiwarki, też nie razi mnie w oczy. Nie wiem czy wybranie tła było możliwe we wszystkich przeglądarkach, pewno tak, jednak miło mi się otwiera Googla, wiedząc że zaraz nie zostanę oślepiona bielą, lecz mm oczom ukarze się drzewo z devianta. Całość bardzo do siebie pasuje, bo akurat korona obejmuje napis Google, który podświetla się na biało, co daje całkiem przyjemny dla oka efekt.

Dość pisania o przeglądarkach :P Z Chroma jestem zadowolona. I co prawda znowu muszę się męczyć z zakładkami, które kiedyś dodałam a teraz nie pamiętam jakie to były, to i tak pasek się szybko zapełnił. A co mi się kiedy przypomni, to dodam.

Cóż. Żegnam państwa serdecznie.
Czas zacząć zabawę z Google :)