Dzisiaj odpalam sobie spokojnie kompa. I krzyczy mi gadu, że nowa wersja i w ogóle jaka zajebista, że mam ściągać itpe, itde. No więc... trochę znudzona kliknęłam magiczny przycisk "aktualizuj" i czekałam aż program zrobi swoje. Nowe gg już na moim kompie. Jeje. Jest jeszcze bardziej kolorowe i beznadziejne niż wcześniejsza wersja. No ale trudno. Niech sobie ono żyje. Utrudnia mi trochę życie, no ale można to przyrównać do jakiejś mikroskopijnej bakterii, która próbuje się przebić przez moją skórę.
Następnie postanowiłam się zrelaksować i kliknęłam na pomarańczowo - niebieską ikonkę firefoxa. Już widać, jak szykuje się do startu. Komputor zaburczał agresywnie, napięły się wszelkie kable w jego wnętrzu. Wiatraczek zdawał się szybciej obracać. Już widać było klepsydrę przy kursorze. Już byłam tak blisko. Tak blisko od tej wspaniałej chwili otwarcia witryny na stronie startowej Google. Już już... Dzieliły mnie tylko sekundy od nałogowego rozkoszowania się internetem. I gdy wszyscy (ja i komputor) byliśmy tak blisko, wręcz muskaliśmy palcami otwierającą się stronę witryny.... Klepsydra zniknęła. Pozostał sam kursor. Osamotniony. Maszyneria zwolniła tempa, a ja siedziałam na krześle lekko oszołomiona, powtórzyłam całą operację. Komputer zasapał, lecz jakby skumulował w sobie energię prądu i ponownie przystąpił do działania. Klepsydra ponownie zniknęła ukazując piękno mojej tapety. Nic się nie stało. I wtedy coś do mnie dotarło. Zastanawiałam się, co zrobiłam źle? Coż takiego uczyniłam? Może mój kochany firefox, po prostu nie lubi się z gadu gadu? Jakieś ciepełko napłynęło mi do serca, więc najechałam kursorem na uśmiechające się ironicznie słoneczko i kliknęłam "Zamknij". Następnie nabrałam tchu i znów kliknęłam na lisa. Niestety. Klepsydra jak na złość zniknęła.
Jako że pomimo niedoskonałości Firefoxa, bardzo go lubiłam, postanowiłam zrobić wszystko co w mojej mocy, aby zadziałał. Resetowałam kompa, który resetowania najwyraźniej nie lubi, bo momentami jakby stawał w miejscu i cała maszyneria zastygała pozostawiając na ekranie właśnie samą klepsydrę.
No nic. Bawiłam się w reinstalację Mozilli oraz gadu, jednak i to nie przyniosło skutku.
Mój nałóg internetowy najwyraźniej sięgnął szczytu, gdyż bez kochanej przeglądarki poczułam się jakoś dziwnie obco w tym cyber świecie. I teraz... dziwnie się czuję. Jednak wiem, że obcość minie i w końcu przekonam się do nowej, bardzo przyjaznej przeglądarki.
Nowej, a starej. Ikonka widniała na pulpicie od zawsze, a jednak jej nie widziałam. Miałam firefoxa, który dumnie prowadził mnie po cyberświecie. Moje kochane lisiątko odeszło z niewiadomych przyczyn, więc musiałam skupić się na czymś innym.
I nie mówię tu o Internet Explorer, żeby była jasność. To nie ta przeglądarka.
Zapewne się drogi czytelniku domyślasz o jaką przeglądarkę mi chodzi. Tak. Dobrze myślisz Google Chrome.
Początki były dosyć oporne, jednak Chrome uśpił moje lęki. Wiele rzeczy jest podobnych jak w mozilli. Zresztą bez przesady. Przeglądarka internetowa chyba nie potrzebuje jakiejś super technologii. Wybrałam motyw do przeglądarki i choć pożegnałam się z kotem z Cheshire, to jednak z nowym motywem mi dobrze. Biel Googlowej wyszukiwarki, też nie razi mnie w oczy. Nie wiem czy wybranie tła było możliwe we wszystkich przeglądarkach, pewno tak, jednak miło mi się otwiera Googla, wiedząc że zaraz nie zostanę oślepiona bielą, lecz mm oczom ukarze się drzewo z devianta. Całość bardzo do siebie pasuje, bo akurat korona obejmuje napis Google, który podświetla się na biało, co daje całkiem przyjemny dla oka efekt.
Dość pisania o przeglądarkach :P Z Chroma jestem zadowolona. I co prawda znowu muszę się męczyć z zakładkami, które kiedyś dodałam a teraz nie pamiętam jakie to były, to i tak pasek się szybko zapełnił. A co mi się kiedy przypomni, to dodam.
Cóż. Żegnam państwa serdecznie.
Czas zacząć zabawę z Google :)